Remake filmu science-fiction z 1953 roku. Za kamerą Tobe Hooper, który jeszcze niedawno święcił triumfy za sprawą "Poltergeista", a później popełnił kuriozalne (acz bardzo rozrywkowe) "Lifeforce". "Invaders from Mars" to, podobnie jak poprzedni film reżysera, hołd złożony kinu klasy B. Jest więc kiczowato, a fabuła kurczowo trzyma się paranoicznych nastrojów z atomowych lat 50. Tak jak szacowny oryginał, nowa wersja przystosowana została do potrzeb młodszego widza, warto więc potraktować ją z dużą dozą dystansu.
Obraz Hoopera trzyma poziom, jeśli chodzi o wykonanie (fajowe, że się tak kolokwialnie wyrażę, efekty Stana Winstona) oraz klimat. Niestety, niczym w pierwowzorze, zawodzi sama historia, która wciąga jedynie z początku, a potem tonie w zalewie bzdurnych pomysłów. Nie zwykłem podchodzić do tego typu pozycji na poważnie, ale nawet traktowani z przymrużeniem oka, "Najeźdźcy..." z czasem mogą wywołać lekkie rozdrażnienie. Jakby świadomi tego faktu, autorzy scenariusza powtarzają pod koniec zachowawczy zabieg narracyjny z filmu Menziesa, który jednak w dalszym ciągu nic nie zmienia. Niby wszystko schön, większość aktorów (może poza drętwym dzieciakiem) dobrze czuje konwencję, niektóre pomysły są naprawdę klawe, a jednak im bliżej końca, tym czar "serowej" zabawy w wojnę z kosmitami coraz bardziej się ulatnia. Daję tak "pośrodku", bo swój powab ma, ale osobiście oczekiwałem większej frajdy.