Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Niezupe%C5%82nie+nowa+ekstrema-111374
HOTSPOT

Niezupełnie nowa ekstrema

Podziel się

Na nowej francuskiej ekstremie skorzystał niemiłosiernie skonwencjonalizowany gatunek horroru.

Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci i ten HOTSPOT nie jest szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.

***
Człowiek, który ukuł termin Nowa Ekstrema Francuska pomyślał go jako pejoratywny i zwrócił uwagę na fakt, że twórcy zrzeszeni (umownie) pod (umowną) banderą taplają się w spermie, jusze i ekskrementach dla samego zachwytu przesadyzmem. Czemu zajmować się modą przejściową, wtórną i przynajmniej na poły pozorancką? Bowiem skorzystał na niej gatunek niemiłosiernie skonwencjonalizowany i przeżywający w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych swoistą zapaść; zaczęto przecież mówić o nowej fali nie tylko francuskiego, ale europejskiego horroru.

Mój film nie mówi o torturach. Mój film mówi o bólu.
Pascal Laugier, reżyser "Martyrs"

Sama zasadność definiowania dzisiaj nowej ekstremy francuskiej zdaje się stać pod znakiem zapytania. Bo jaka tam ona nowa? Jedynie odświeżona niczym kiełbasa z Constaru. Ale powtórzmy dla porządku pewne rzeczy, nie uciekając się do szkolnych formułek i słownikowych definicji, które zdolne są zabić nawet rozprawę na temat kanibalizmu, seksualnej przemocy, wysuszonych białym proszkiem śluzówek, psychopatycznych nazistów czyhających na lepsze czasy gdzieś pod granicą i duchowego umartwienia. Otóż NEF nigdy nie stanowiła sformalizowanego nurtu, obwarowanego manifestami prądu artystycznego, nikt nie prowadził tłumu pod sztandarem ani nie przekrzykiwał przez tubę starszych kumpli po fachu. Ba, ta ekstrema nawet nie była francuska, a frankofońska. Czy zachodzi w ogóle potrzeba podobnej systematyzacji? Pytanie jest skądinąd retoryczne, bo skoro termin funkcjonuje i jest szeroko stosowany, oznacza to, że na jakimś etapie pojawiła się potrzeba opisania pewnego zjawiska kulturowego, choć o stosunkowo ograniczonym zasięgu. Zdaje się, że generalnie do XXI stulecia wskoczyliśmy z torbą paru wzbogacających słownik kinomana etykietek, jak choćby, ograniczając się do podobnych NEF estetyk, "gorno" czy "torture porn", które powstały, jak można się domyślać, w wyniku konwergencji istotnych okoliczności – początku nowego wieku i związanych z nim niepokojów natury egzystencjalnej, wynikających ze znalezienia się na progu nieznanego, czy potrzeby przykucia uwagi potencjalnego konsumenta sztuk wizualnych wystawionego na działanie wzmożonych bodźców epoki elektronicznej – ale też nierzadko stosowane są retroaktywnie. Za to nowa ekstrema francuska miała być, no cóż, nowa. Lecz nie jest. A przynajmniej niezupełnie.

Przy, zresztą całkiem słusznym, założeniu, że stare dobre gore i NEF opierają się na podobnym filarze, czyli chęci (choć w tym przypadku słuszniej chyba będzie mówić o nihilistycznej "niechęci") zaakcentowania rozpadu ducha poprzez rozpad ciała, można by zastanowić się, z czego wynika chęć rozdzielenia obu. Szczególnie że człowiek, który omawiany termin ukuł, pan James Quandt, pomyślał go jako pejoratywny i zwrócił uwagę dokładnie na fakt, że twórcy zrzeszeni (umownie) pod (umowną) banderą nowej ekstremy taplają się w spermie, jusze i ekskrementach dla samego zachwytu przesadyzmem. Czy można wobec tego postawić tutaj znak równości? Ależ oczywiście. Choć nie trzeba. NEF jest tworem na tyle (jeszcze?) niejednorodnym, nieskodyfikowanym, nominalnym i, być może, liminalnym, że poddaje się rozmaitej, elastycznej interpretacji. I, jak dekadencja czasu fin du siècle, tak nurt ten dość prędko doczekał się ponownej ewaluacji i nobilitacji, niezupełnie po myśli Quandta. Rozwarstwił się – a może raczej przyporządkowano do niego kolejne tytuły – i rozplenił na tyle, że coraz trudniej było go definiować z uwagi na gatunkową rozpiętość. Nowa ekstrema francuska stała się skrótem myślowym, a nie wybieraną świadomie artystyczną ścieżką; ale skrótem użytecznym, choć zdominowanym przez szeroko pojęte kino grozy, na dodatek nie zawsze dotknięte autorskim paluchem, oczywiście z wyjątkami potwierdzającymi regułę. Trudno jednak orzec, kiedy dokładnie doszło do deterioracji NEF, wszystko bowiem wskazuje na to, że już gdy Quandt popełnił swój słynny tekst krytyczny, nie było czego zbierać do kupy. Nowa ekstrema francuska nigdy nie istniała jako ruch czy prąd, to przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności; akurat w tym samym miejscu i czasie znaleźli się twórcy o podobnej wrażliwości na materię kina, zainteresowani tematycznym spektrum oscylującym wokół horroru cielesnego.

Podobna negacja prowokuje do kolejnych refleksji: czy owa okrzyczana ekstrema tyczy się wyłącznie treści czy także formy? Chciałoby się powiedzieć, że obu, ale, znowu poza paroma wybijającymi się ponad przeciętność przykładami, tak nie jest i znaczna część dzieciąt NEF spłodzono po misjonarsku. Czemu zajmować się w takim razie modą przejściową, wtórną i przynajmniej na poły pozorancką? Bowiem skorzystał na niej gatunek niemiłosiernie skonwencjonalizowany i przeżywający w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych swoistą zapaść; zaczęto przecież mówić o nowej fali nie tylko francuskiego, ale europejskiego horroru. Można pomyśleć, że ograniczenie nowej ekstremy do – i tak szeroko pojętego, ale jednak – kina grozy jest zbędnym uproszeniem, lecz nie, to uproszczenie niezbędne. Do grona tworzącego ten nurt na przestrzeni około dekady dopisywano kolejne nazwiska, często kojarzone z – równie szeroko pojętym – kinem autorskim, jak Gaspar Noe, Bruno Dumont czy Leos Carax; ogólnie rzecz ujmując: wszystkich, którzy z jakichś przyczyn do mainstreamu po prostu nie pasowali. Z czasem, gdy mijały lata, a z falą surfowali kolejni, swoją szansę upatrzyli twórcy kina gatunkowego poruszającego się na krawędzi horroru lub bez obciachu się do horroru przyznający. Co nie znaczy, że u korzeni NEF nie leży chęć zszokowania, zaniepokojenia, ściśnięcia za gardziel. Mimo wspólnego mianownika "Dwadzieścia dziewięć palm", "Nieodwracalne", "Głód miłości" czy "Pod moją skórą" od wczesnego "Bladego strachu" i krańcowego "Lęku wysokości" dzielą jednak lata świetlne; tylko z dużą dozą dobrej woli da się je przypisać do tego samego nurtu.
Osobiście opowiadam się za przywłaszczeniem sobie Nowej Ekstremy Francuskiej przez horrory, i te bzdurne, i te nudne, i te znakomite.
Bartosz Czartoryski

Dlatego osobiście opowiadam się za przywłaszczeniem sobie NEF przez horrory, i te bzdurne, i te nudne, i te znakomite, a tych, szczęśliwie, nie brakuje. Przeciwny za to jestem przypisywaniu owym horrorom nadnaturalnej mocy i brnięcia dalej w wilczy dół zwany w filmoznawczej nomenklaturze pułapką interpretacyjną, w której tkwi po samą szyję Pascal Laugier, reżyser filmu "Martyrs" (uparcie odmawiam stosowania marnego polskiego tytułu) i autor dwóch miałkich rzeczy nakręconych cztery lata przed i cztery lata po jego opus magnum. Laugier tłumaczył, że chciał opowiedzieć, w skrócie, o sensie cierpienia, odcinając się od amerykańskiego torture porn, ale to klasyczny przykład myśli, choć interesującej i faktycznie możliwej do zaaplikowania, będącej niepotrzebnym naddatkiem, bo chodzi o nic innego jak o, powtórzmy, rozpad ducha przy rozpadzie ciała. Aczkolwiek, jeśli faktycznie Laugier kręcił z zamiarem, z jakim przekonuje, że kręcił, należy mu się chociaż życzliwe skinięcie głową, bo oznaczałoby to niemalże antytezę kina gore – uwznioślenie ducha przy poniżeniu ciała. Ale w "Martyrs", czym muszę pana zmartwić, panie Laugier, nie chodzi o ból, ale o torturę.

Francuski reżyser zwrócił jednak uwagę na niezaprzeczalny fakt, że NEF była tak naprawdę zjawiskiem cokolwiek marginalnym i nie odmieniła nawet oblicza rodzimego przemysłu; taka prawda, a bodaj najgłębszym śladem, jaki po sobie zostawiła, był eksport na Zachód co bardziej utalentowanych przedstawicieli owego nurtu, którzy zostali hollywoodzkim zwyczajem zmarginalizowani. Alexandre Aja od "Bladego strachu" – fabularnie nierozsądnego, ale emocjonalnie efektownego filmu okraszonego analogowymi efektami specjalnymi mistrza Gianetto De Rossiego, który pracował jeszcze z Luciem Fulcim – dzisiaj jest głównie producentem, ale inni podobnego szczęścia nie mieli. Rzeczony Laugier nadal liże rany po nieudanym horrorze z Jessicą Biel; interesująco zapowiadający się duet David Moreau i Xavier Palud odpowiedzialny za sprawne home-invasion "Oni" do dziś nie podniósł się po katastrofalnym amerykańskim remake'u "Oka" i kręcą dzisiaj już oddzielnie różne rzeczy z horrorem niezwiązane; Xavier Gens, autor kontrowersyjnego, nafaszerowanego poniekąd zbędną polityczną gadką "Frontier(s)" rozmienił się na drobne; nawet obdarowanemu niebywałym talentem belgijskiemu twórcy Fabrice'owi du Welzowi utarto nosa, grzebiąc przy jego "Colt 45", i nie musiał po to wyjeżdżać za granicę, choć broni nie złożył, kręcąc chwalone "Alleluia". Ostatnim bastionem nowej ekstremy francuskiej zdają się być Julien Maury i Alexandre Bustillo odpowiedzialni za "Najście", jedno ze współczesnych arcydzieł gatunku, epatujące skrajną brutalnością kino gore. To ludzie zorientowani na twórczą niezależność do tego stopnia, że odrzucili brytyjskie pieniądze, zwinęli manatki i nakręcili oryginalne "Livide" u siebie. Ale teraz mają robić "Leatherface", kolejny odcinek "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", już w Ameryce. Rzecz jasna pozostaje jeszcze rzesza przedstawicieli kina autorskiego, jak Bruno Dumont, Gaspar Noe (przeszczepiający częstokroć pojęcie ekstremy na grunt formy) czy Claire Denis, którzy poradzą sobie znakomicie i bez łatki NEF, a może nawet będzie im bez niej lepiej.

Bilans dokonań nowej ekstremy francuskiej jest trudny do przeprowadzenia, bowiem uniemożliwia go niejednorodność konceptualna i formalna. Ale jeśli skupić się na samej odnodze gatunkowej, nie sposób nie docenić przynajmniej pośredniego wpływu, jaki Aja, du Welz czy Maury i Bustillo wywarli na twórcach europejskich w stopniu prawdopodobnie nie mniejszym niż amerykańskie torture porn. Krótkotrwały zryw brytyjskiego, hiszpańskiego czy skandynawskiego kina grozy nastąpił już po premierze "Bladego strachu". Owszem, może to być konkluzja zbyt daleko idąca, ale jednak niezmiennie kusząca, bowiem przypisywałaby nowej ekstremie francuskiej niebagatelne, choć ograniczone ramami gatunku znaczenie na arenie międzynarodowej. I słusznie.  
17